niedziela, 20 października 2013

ZMIANA WARTY W INTERNECIE

Ogromne gady, sprytne ssaki i dziwne międzygatunkowe związki. Dzisiejsza sieć zadziwiająco przypomina dawną epokę geologiczną
W internecie mamy właśnie późną kredę. 65 milionów lat temu był to czas wymierania wielkich gadów i cichej ewolucji małych ssaków, które wkrótce potem opanowały Ziemię. Czas ustępowania gigantów wygryzanych (dosłownie i w przenośni) przez niewielkich konkurentów. Co dinozaury mają wspólnego z siecią? Rozejrzyj się.

Miniona dekada to epoka dominacji gadów, a wśród nich istnego tyranozaura – Google’a. To on dyktował warunki, najpierw tworząc fenomenalną wyszukiwarkę, która zmiotła wszystkie inne, a potem miażdżył lub pożerał pozostałych rywali.

Miliardy w sekundę
Googlesaurus rex – każdy jego krok oznaczał wstrząs. Gmail po prostu rozerwał innych na strzępy – Google dawał każdemu pocztę gigabajtowej pojemności, czyli mniej więcej 500 razy tyle, ile pozostali. Wkrótce potem Google Maps pokazał, że wojsko nie ma monopolu na zdjęcia satelitarne, a podglądanie sąsiadów w ogródku z wysokości 6,5 tysiąca kilometrów może być doskonałą zabawą. Równocześnie trwało pożeranie co bardziej łakomych kąsków. Malutki YouTube ledwie wykluł się z jajka, by już po roku zostać wchłoniętym przez googlezaura jednym potężnym kłapnięciem wartym niewyobrażalne 1,65 miliarda dolarów. Chwilę później gigant połknął Picasę, Bloggera czy Panoramio. Rósł, puchł i realizował plan bycia głównym graczem w każdym aspekcie internetowego życia.

Ten pomysł na wzrost był niemal idealny i opierał się na dwóch potężnych łapach. Jedna to ulubione słowo internautów: „darmowy”. Prawie wszystkie usługi, nawet te o najbardziej fantastycznych parametrach, dostępne mają być za friko. Efekt to napływ gigantycznej liczby użytkowników, którzy ochoczo wrzucają w wiecznie głodne trzewia potwora petabajty danych, a jednocześnie wiążą się z nim na dobre i na złe. Druga łapa to oszałamiająca technologia. Jej szczegóły okryte są tajemnicą, ale efekty zobaczyć może każdy. Dość powiedzieć, że przeszukanie kilkunastu miliardów stron i wygrzebanie czterech miliardów trafień dla słowa home zajmuje wyszukiwarce Google’a 0,2 sekundy.

By osiągnąć takie wyniki, firma utrzymuje w samych Stanach Zjednoczonych co najmniej 12 centrów obróbki danych, a drugie tyle rozrzucone jest po reszcie świata. Niewiele o nich wiadomo – w zeszłym roku Google po raz pierwszy od lat uchylił rąbka tajemnicy. Ujawnił, że ośrodki wypełnione są standardowymi kontenerami transportowymi, z których każdy zawiera 1160 serwerów, a każdy serwer ma własną malutką baterię na wypadek awarii prądu.

Oczywiście googlezaur to niejedyny przedstawiciel gigantów fauny internetowej pierwszej dekady XXI wieku. Łapa w łapę szły z nim takie potęgi jak ignorujący wszelkie zmiany, pancerny ankylozaur Yahoo czy gigantycznie nieruchawy zauropod Microsoft. Jednak to do Google’a należał zawsze pierwszy ruch. Wyszukiwarka Microsoft Live ledwie zagroziła wielkiemu konkurentowi, a Yahoo Mail musiał szybko nadrobić braki względem Gmaila. W towarzystwie gigantów pętały się też takie dziwadła jak Go.com – jedyne porównanie, jakie się nasuwa, to kolorowy masjakazaur z głupio sterczącymi zębiskami.

Przekleństwo doskonałości
Nie przypadkiem piszę o tym wszystkim w czasie przeszłym. 65 milionów lat temu megafauna późnej kredy osiągnęła szczególny stan. Ewolucja doprowadziła największe wielkie gady prawie do perfekcji. Niemal każdy element ich ciała doskonale odpowiadał warunkom środowiska – ogromne szczęki, grube pancerze i potężne pazury sprawiały, że potwory nie miały konkurencji. Podobnie wyglądała sytuacja w naszej współczesnej późnej kredzie – Internecie. Do niedawna naprawdę trudno było wyobrazić sobie coś, czego użytkownicy używaliby chętniej niż Google’a. Oczywiście od czasu do czasu ogłaszano powstanie strony, która zdetronizuje króla, albo systemu, który porwie miliony swoimi cudownie trafnymi odpowiedziami – ale jakoś nigdy nikt nie doskoczył potworowi nawet do przednich łapek.
Historia lubi jednak się powtarzać, więc tak jak w kredzie pod potężnymi stopami megagadów pojawiły się cichcem malutkie ssaki, tak sieć zaczęła się zapełniać serwisami, które znajdowały sobie karmę tam, gdzie gruntu nie rozdeptały giganty. I podobnie jak nasi szczuroidalni przodkowie internetowe maluchy czekały cierpliwie na swój czas. 65 milionów lat temu z pomocą przyszedł (właściwie przyleciał) potężny kosmiczny głaz, który nawet nie tyle wytłukł megazaury, ile zmienił środowisko, do którego były tak świetnie przystosowane. 

To wystarczyło, by wyspecjalizowane w rozgryzaniu mniejszych szczęki stały się kosztownym balastem, a budzący respekt wzrost przeszkodą w ukryciu się. Trudniej wskazać, co takiego uderzyło w Internet, ale można przyjąć, że użytkownicy po prostu „zobaczyli, ilu ich, poczuli siłę i czas”. Może to relacjonowana na Twitterze irańska rewolucja, a może po prostu znużenie techniczną doskonałością? Tak czy inaczej, powiał wiatr zmian.

Ssaki z ludzką twarzą
Okazało się, że mało kto podnieca się ogromnymi pojemnościami rozmaitych serwisów, szybkością wyszukiwania i jakością wideo. Ludzie zaczęli się interesować… innymi ludźmi. To właściwie nic zaskakującego – ta sama ewolucja, która rozdmuchała tyranozaura, ukształtowała ludzi jako idealne zwierzęta społeczne. Internauci nie stracili oczywiście zainteresowania techniką, ale przestali ją traktować jak cel sam w sobie, a zaczęli jak narzędzie, które musi działać, ale właściwie się go nie zauważa. To mniej więcej takie uczucie jak przy wprowadzeniu kolorowej telewizji – przez pierwszy miesiąc ekscytujesz się bajecznymi tęczami, ale potem stają się one pospolitą codziennością.

Znaczenia nabrały za to opinie innych. I to nie istniejących gdzieś poza naszym zasięgiem blogerów, którzy piszą mądrze (lub nie), w gruncie rzeczy naśladując papierowe pisma. Chodzi o tych, których znamy lub przynajmniej mamy wrażenie, że znamy. Koronny przykład to oczywiście Facebook – dziesiątki wiadomości, jakimi codziennie zasypują nas tak zwani przyjaciele, dają poczucie utrzymywania kontaktu ze wszystkimi naraz. W kręgu znajomych mamy naturalnie takich, których uważamy za autorytety, na przykład od mody, komputerów czy muzyki. I to właśnie ich opinie mają często większe znaczenie niż najmądrzejsza recenzja w najbardziej znamienitym piśmie.

W zmieniających się warunkach powiał też łaskawszy wiatr dla przyczajonego od 2004 roku serwisu zdjęciowego Flickr. Wchłonięty przez Yahoo wkrótce po narodzinach wraz z tym pancernikiem siedział nieruchomo, czekając na swój czas. Ewolucyjnie rzecz biorąc, to bardzo ciekawy przypadek – część typowego dinozaura, która jednak zachowuje się niczym sprytny ssak. Wraz z nastaniem nowej epoki Flickr pokazał swą ludzką twarz, wzmocnił elementy społecznościowe i szybko dołączył do nowego nurtu.

Były i inne przypadki, jak choćby klasyczna ryjówka – Last.fm. Ten muzyczny serwis oparty na mechanizmach wymiany informacji wśród użytkowników przez lata sprawnie poruszał się między łapami gigantów, jednak rok temu niespodziewanie pokrył się łuską i zesztywniał, wprowadzając opłaty za korzystanie ze swojego radia. Takie posunięcie sprawiło, że z ulubionego futrzanego pupilka internautów nagle stał się dla wielu zimnym gadem.

Kulawy gigant
Najciekawsze jest jednak to, że wszystkie te drobne zmiany sprawiły, iż kroczący dotąd zdecydowanie gigant nagle zaczął powłóczyć nogami. Google wykonał w ostatnich miesiącach dwa ruchy( http://stylem.pl) , które miały zapewne wywrzeć wrażenie nie mniejsze niż kiedyś wprowadzenie Gmaila, a tymczasem okazały się kompletnymi niewypałami. Pierwszy to telefon Nexus One. To właściwie nie telefon, lecz internetowy terminal ściśle spięty z sieciowym megacielskiem googlezaura. Potencjalnie ogromny przebój, naturalne przedłużenie Internetu dla tych milionów klientów, których uwiedziono darmowymi usługami. O premierze, która odbyła się 5 stycznia, można właściwie powiedzieć tylko tyle, że się odbyła. Zabrakło jej właściwie wszystkiego. Tego, co sprawia, że kolejne produkty firmy Apple (nawet tak dziwaczne jak iPad) wzbudzają graniczące z eksplozją emocje. A więc: oczekiwanie, zaskoczenie, kontrowersje i wreszcie to szczególne uczucie: „Muszę to natychmiast mieć”. Google ujawnił przed premierą niemal wszystkie szczegóły techniczne aparatu, ale w czasie prezentacji nie zaskoczył właściwie niczym. To dobry telefon. I tyle.

To jednak można by jeszcze wybaczyć – w końcu środowiskiem naturalnym giganta jest Internet. Jednak już miesiąc później, 9 lutego, Googlesaurus właściwie rozbił sobie paszczę o glebę. Chodzi o premierę usługi społecznościowej Google Buzz. To miało być ussakowienie gada, zbliżenie go do tych wszystkich małych futrzastych i niebezpiecznych konkurentów, którzy wyrośli mu gdzieś pod łapami. Chodziło o stworzenie realnej konkurencji jednocześnie dla Facebooka i Twittera – serwisu, który z jednej strony będzie miał lekkość Twittera, a z drugiej publikowane w nim komunikaty będą wypełniały społeczną przestrzeń zupełnie jak na Facebooku.

Oczywiście w google’owym stylu wszystko osadzono w bardzo zaawansowanej technologii, dorzucając mocny system lokalizacji działający z komórki, ambitny system wyszukiwania przyjaciół czy publikowania multimediów. Wygląda to jak przepis na kolejny wielki sukces, a jednak dziś można już powiedzieć – Buzz to porażka. Jej przyczyny nie są łatwe do określenia, ale chodzi prawdopodobnie o brak wyczucia tego, co czyni serwis społecznościowym. Buzz sam próbował znajdować użytkownikom przyjaciół, jednak robił to dość topornie, a w dodatku nie respektował prywatności. Część z tych potknięć szybko naprawiono, ale niesmak pozostał. Efekt – tydzień intensywnego buzzowania, a później wielka cisza. Oczywiście ludzie nadal tego używają, ale nic nie wskazuje na to, by Buzz miał się stać choćby cieniem serwisów społecznościowych pełną paszczą, choć z pewnością jakością kodu i sprawnością działania przewyższa wciąż powolnego Facebooka.

Bingo
No dobrze, jedna czy dwie wpadki to jeszcze nie nieszczęście. Jednak Google ma większy problem. Większy w dosłownym znaczeniu, bo chodzi o Microsoft. Tu zawodzą późnokredowe porównania – ewolucja nie zna chyba przypadku, by wielki organizm przespał całą epokę, potem znowu nabrał sił i narozrabiał. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że koncern z Redmond, który fatalnie przegapił internetowy boom minionej dekady, podnosi właśnie wielki łeb.

Tak, wiem, że jedną z najczęściej odwiedzanych stron ostatnich 10 lat była wyszukiwarka Microsoft Live, ale jakość jej działania litościwie przemilczmy. Jednak niespełna rok temu ruszyła jej zupełnie nowa wersja – Bing. Internetowy świat oczom nie wierzył. Ładna, przyjazna, a przede wszystkim dająca świetne wyniki naprawdę zagroziła Google’owi. Jeśli ktoś chciałby się nią pobawić, niech koniecznie przełączy się na amerykańską wersję (można to zrobić w prawym górnym rogu ekranu). To tu uruchamiane są wszystkie bajery, to tu można zobaczyć inteligentne podpowiedzi i sugestie zakupów. Od razu widać, że Bing doskonale nadaje technologii ludzką twarz.

Mimo licznych podobieństw Internet to jednak nie świat końca kredy – tu wielkie wymieranie nie oznacza zwykle całkowitego zniknięcia z powierzchni sieci. Googlezaur z pewnością nie zamieni się w kupę kości, bo jest na to za potężny, za bogaty i zbyt sprytny. Jednak czekać go może rzecz nader bolesna – utrata miłości użytkowników. Dla firmy, która swą siłę opiera w dużej części na wierności klientów, to strata liczona w grubych milionach dolarów.

Sprawa jest tym poważniejsza, że zaraz obok, tuż za laskiem smukłych drzewiastych paproci trwa przedziwny taniec godowy. Niedawny partner Google’a, Apple ociera się czule o swojego dotychczasowego wroga – Microsoft. Nieruchawy dotąd gigant nie pozostaje mu dłużny. Jego szef Steve Ballmer ostatnio nawet pochwalił- publicznie jabłkowitego stwora. Co się dzieje? Nikt do końca nie wie, ale kreda huczy od plotek o umieszczeniu Binga jako domyślnej wyszukiwarki w produktach firmy Apple. Oczywiście kosztem Google’a. Jeśli do tego dodamy całkiem już jawne ruchy frykcyjne Microsoftu i Yahoo, okaże się, że współczesna kreda staje się znacznie ciekawsza niż świat sprzed milionów lat.    

Piotr Stanisławski